Zostałam mamą inaczej – historia Victorii
Kim jestem
Cześć, mam na imię Victoria. Jestem żoną, matką, przyjaciółką, córką, siostrą, ale przede wszystkim jestem chrześcijanką. Dorastałam w chrześcijańskim domu razem z mamą, tatą i siostrą. Już od najmłodszych lat słyszałam dobrą nowinę o Jezusie i przyjęłam Go jako swojego Pana i Zbawiciela, gdy miałam dziewięć lat. Wiedziałam, że Bóg posłał swojego Syna, aby umarł za mnie, za moje grzechy, w moim miejscu. Ale On nie pozostał w grobie – trzy dni później zmartwychwstał i teraz króluje w niebie z Ojcem. Pewnego dnia będę tam razem z Nim, z moim Zbawicielem i Panem, i tęsknię za tym dniem. Pragnę go bardzo.
Ale teraz, żyjąc swoim życiem, doświadczyłam też różnych wyzwań i chciałabym się podzielić jednym z nich.
Szczęśliwe dzieciństwo i marzenia o przyszłości
Dorastałam w cudownej rodzinie i nie miałam żadnych złych doświadczeń w dzieciństwie. Moi rodzice bardzo się kochali i sama marzyłam o takiej miłości, o takim małżeństwie. Kochali mnie i moją siostrę. Spędzaliśmy razem czas w ogrodzie, jeździliśmy na wakacje – i ja też tego pragnęłam. Chciałam zostać mamą, choć nie wiedziałam, jak to kiedyś będzie wyglądać.
Pierwsze sygnały choroby
Kiedy byłam w liceum, zaczęłam odczuwać pewne bóle, ale nie na tyle, żeby iść do lekarza. Myślałam, że to normalne – przecież ciało czasem boli. Ale po ukończeniu szkoły ból nie ustępował.
Pierwsza randka i rozmowa o adopcji
Wciąż podążałam za Jezusem i zaczęłam pracować na chrześcijańskim obozie, gdzie poznałam mojego męża. Nigdy nie zapomnę naszej pierwszej randki – podzieliłam się wtedy pragnieniami mojego serca, które – wierzę – Bóg we mnie zaszczepił. Jednym z tych pragnień była adopcja. Nie wiedziałam kiedy ani jak, ale czułam, że to się wydarzy.
Po roku randkowania pobraliśmy się i zaczęliśmy wspólne życie jako mąż i żona. Przez pierwsze cztery lata nie spieszyliśmy się z powiększaniem rodziny.
Nasza adopcyjna droga
Mój mąż zaczął pracować w kościele w Karolinie Południowej i tam poznaliśmy dwie młode dziewczynki, które wtedy mieszkały w rodzinie zastępczej. Pewnego dnia mój mąż powiedział: „Victoria, myślę, że powinniśmy adoptować te dziewczynki.” Pamiętałam naszą pierwszą rozmowę o adopcji i pomyślałam: „To chyba właśnie teraz.” Skoro Bóg włożył to w nasze serca, musimy to podjąć.
I dzięki Bożej łasce zaadoptowaliśmy te dwie dziewczynki – miały wtedy dziewięć i trzy lata. Miałam wtedy tylko dwadzieścia pięć lat, więc czułam się bardzo nieprzygotowana do roli matki, ale wierzę, że czasem Bóg nas przygotowuje nawet wtedy, gdy czujemy się niezdolni.
Diagnoza: endometrioza
W tym samym czasie, gdy adoptowaliśmy dziewczynki, ból w moim ciele się pogarszał. Pod koniec dwudziestki zaczęłam odwiedzać lekarzy. Pierwszy lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku, że to normalne – dał mi leki przeciwbólowe. Ale ból nie znikał – to było jak plaster na ranę, która nigdy się nie goi. W końcu powiedziałam lekarzowi: „Nie powinnam tak żyć.” I wtedy zdiagnozowano u mnie endometriozę – bardzo powszechną chorobę u kobiet.
Marzenie o biologicznym dziecku
Zapytałam o leczenie. Powiedziano mi, że nie ma lekarstwa, tylko leczenie objawowe – środki przeciwbólowe, podejście holistyczne, ewentualnie drobna operacja oczyszczająca, która jednak nie zatrzyma nawrotów. Chciałam się modlić i przemyśleć to. Choć adoptowaliśmy już dzieci, wciąż marzyłam o tym, żeby nosić dziecko pod sercem. Wierzę, że Bóg stworzył kobiety w sposób wyjątkowy – nasze ciała są zaprojektowane, by nosić dzieci. Marzyłam o tym, by poczuć kopnięcia dziecka, śniłam o tym.
Trudna rzeczywistość i załamanie
Razem z mężem staraliśmy się o dziecko, ale lekarze mówili, że będzie to bardzo trudne, a najprawdopodobniej nigdy nie zajdę w ciążę. W głębi duszy wiedziałam, że to prawda, ale nie chciałam tego słyszeć. Kiedy znasz swoje ciało i swój ból, wiesz, że coś jest poważnie nie tak. Gdy to usłyszałam, załamałam się psychicznie i emocjonalnie. Miałam dwadzieścia osiem lat, wszystkie moje koleżanki rodziły dzieci, a ja miałam już starsze dzieci i byłam w zupełnie innym miejscu.
Operacja, która pogorszyła wszystko
Zdecydowaliśmy się na operację oczyszczającą, by zobaczyć, jak zareaguje moje ciało. Niestety po operacji ból zwiększył się dziesięciokrotnie. Musiałam przyjmować bardzo silne leki narkotyczne, które z kolei uszkodziły mój przełyk i żołądek. Nie mogłam tak dalej żyć. Jakość mojego życia była fatalna – opuszczałam pracę, leżałam w łóżku. Poszłam znowu do lekarza i powiedziano mi, że najlepszym rozwiązaniem będzie usunięcie macicy, bo endometrioza się rozprzestrzenia i atakuje inne narządy.
Decyzja, która złamała serce
Miałam wtedy dwadzieścia osiem lat. Usunięcie macicy… to brzmiało jak wyrok. Mój organizm był tak bardzo zniszczony, że nie dało się go naprawić. Płakałam. Byłam zdruzgotana. Mówiłam: „Panie, przecież Cię kocham, służę Ci całym sercem – dlaczego nie mogę mieć dzieci?” Moja młodsza siostra była wtedy w ciąży z pierwszym dzieckiem. Cieszyłam się razem z nią, ale jednocześnie opłakiwałam swoją stratę. Myślę, że dla moich rodziców to też był trudny czas – jedna córka nie mogła mieć dzieci, a druga oczekiwała dziecka.
Przeprowadzka do Polski i ostateczna decyzja
Postanowiliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie operacja, tym bardziej że planowaliśmy przeprowadzkę do Polski, by pracować z tamtejszym kościołem. Nie wiedzieliśmy, jak wygląda opieka zdrowotna i nie chciałam służyć Bogu leżąc w łóżku. Bóg już dał mi dwie piękne córki i powinnam być wdzięczna. Zdecydowaliśmy się na operację. To była jedna z najtrudniejszych decyzji, jakie musiałam podjąć jako matka.
Nowe życie po operacji
Bóg otoczył nas ludźmi, którzy nas wspierali, przypominali nam Boże Słowo, że Bóg jest suwerenny i ma plan, nawet jeśli my go teraz nie widzimy. Gdy miałam dwadzieścia dziewięć lat, przeszłam operację usunięcia macicy. I mogę powiedzieć – to była jedna z najlepszych decyzji. Dzięki niej mogłam przeprowadzić się do Polski, jestem zdrowa, pracuję na pełen etat, bawię się z dziećmi, jeżdżę na wakacje. Nie muszę brać już leków przeciwbólowych – od kilku lat nie dotknęłam ich. Mój żołądek się wyleczył.
Tęsknota, która czasem wraca
Wciąż czasem zmagam się z myślami – mam ponad trzydzieści lat, widzę mamy z niemowlętami i pieluchami, i to boli, bo chciałam być częścią tego doświadczenia. Ale to nie moja historia. Bóg dał mi inną drogę – i ufam Mu, bo wiem, że Bóg jest wierny swojemu ludowi.
Immanuel – Bóg z nami
Przez cały ten czas, czytając Biblię, jedno imię wciąż do mnie wracało – Immanuel – co znaczy „Bóg z nami”. I taki jest nasz Bóg. On jest z nami. Nie opuszcza nas w cierpieniu. Nie zostawia nas samych. On jest naszym pocieszycielem, pokojem i siłą. Nie mogłabym tego przejść bez siły mojego Ojca w niebie.
Fragment, który dał mi nadzieję
Chciałabym się podzielić fragmentem, który bardzo mnie wspierał w tym czasie – Rzymian 8:26–28:
„Podobnie i Duch wspiera nas w naszej słabości. Nie wiemy bowiem, o co się modlić tak, jak trzeba, lecz sam Duch wstawia się za nami w niewysłowionych westchnieniach. A Ten, który bada serca, zna zamiar Ducha, bo zgodnie z wolą Bożą wstawia się za świętymi. Wiemy zaś, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują, to jest z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru.”
Zakończenie – moja nadzieja
To jest moja nadzieja – że wszystko współdziała ku dobremu dla mnie i ku chwale Bożej. I tym chciałam się z wami podzielić.
Dziękuję
Victoria