depresja_uwolnienie

Uwolniona od depresji – historia Asi

Pewnie jak niektórzy z Was, ja również urodziłam się w rodzinie katolickiej. Niby żyłam dobrze – nikomu nie robiłam żadnej krzywdy, chodziłam do kościoła, wierzyłam, że Bóg jest. Jednak świat mi Go przysłaniał i przez długie lata nie potrafiłam w sobie wykrzesać motywacji do głębszych poszukiwań. Niestety nie stawiałam Boga na pierwszym miejscu w moim życiu. Nie okazywałam Jemu należytej wdzięczności za to co mam, nie poświęcałam mu prócz niedzielnej godziny w kościele zbyt wiele czasu.

Wiele razy też w trudnych, kryzysowych sytuacjach, wpadałam w panikę, bo nie potrafiłam wtedy w pełni zaufać Bogu, tylko opierałam się na wierze we własne siły albo w kompetencje innych ludzi.

Brak zakotwiczenia w wierze, brak powierzenia się Bogu odzwierciedlił się przede wszystkim wtedy, kiedy pojawiła się w moim życiu poważna choroba. Chciałabym Wam w wielkim skrócie o tym opowiedzieć, ponieważ to właśnie choroba, była początkiem mojego nawrócenia.  

Ślub i diagnoza

W 2010 r. poślubiłam mojego kochanego męża. Jest on pierwszym mężczyzną, którego pokochałam i mam nadzieję, że Pan Bóg pozwoli nam przeżyć wspólnie jeszcze wiele lat. Po ustabilizowaniu się naszej sytuacji mieszkaniowo-zawodowej stwierdziliśmy, że przyszedł dobry czas na powiększenie naszej rodziny. Po paru miesiącach bezskutecznego starania się o zajście w ciążę, udałam się do ginekologa i usłyszałam, że przez torbielowatość jajników istnieje mała szansa i w zasadzie nie widać na zdjęciu usg oznak owulacji. Po kilku dniach rozpaczy postanowiłam oddać nasze pragnienie Bogu.

Jestem w ciąży

Modliłam się codziennie o dar  rodzicielstwa dla nas. Po Bożym Narodzeniu 2014 r. okazało się, że jestem w ciąży. Wielka radość mieszała się z lekkim przerażeniem, które towarzyszy pewnie wszystkim przyszłym rodzicom. Przygotowywałam się do nowej roli naprawdę pilnie i z wielką radością! Czułam się doskonale. Często słyszałam od bliskich wokół, że ciąża mi służy i że „kwitnę”. Gimnastyka dla ciężarnych, rower, pływanie w jeziorze na dwa tygodnie przed porodem… Dopiero teraz, po kilku latach zdałam sobie sprawę, że zapomniałam o tym cudzie, jaki się wydarzył. Zapomniałam, że każdego dnia ciąży powinnam okazać Bogu niewiarygodną wdzięczność za to, że nasz synek mimo początkowej, mało optymistycznej diagnozy ginekologa jednak został poczęty. Zamiast tego skupiłam się na sprawach tylko i wyłącznie przyziemnych.

Najtrudniejsze wydarzenie w życiu

Po bezproblemowej ciąży nadszedł wrześniowy dzień porodu. Było to najtrudniejsze wydarzenie w moim życiu. Od momentu odejścia wód płodowych do wydania synka na świat minęło 36 godzin. Były takie chwile w czasie porodu, że widziałam w oczach położnych i lekarzy zwątpienie i niepokój. Niby już przygotowywali mnie do cesarki, kiedy nagle stwierdzali, że już jednak na to za późno. Tętno dziecka słabło, a ja miałam wrażenie, że ani ja ani on nie przeżyjemy tego. Doświadczyłam najgłębszego lęku o życie swojego dziecka i własne. I….. nie zawołałam wtedy do Boga. Byłam tak skupiona na własnym strachu i tak polegałam na innych ludziach, że znowu o Nim zapomniałam.

Obejrzyj wywiad z autorką tego artykułu tutaj:

Strach

Trauma tego przeżycia nie zakończyła się po porodzie. Już w pierwszym miesiącu życia synka, kiedy już niby wszystko było w porządku, czułam, że coś jest ze mną nie tak. Każda kropka na jego ciele wydawała mi się oznaką jakiejś poważnej choroby. Wydawało mi się, że dziwnie oddycha, że jego pieluszka dziwnie pachnie, że ma krzywe żebra, że się za dużo poci, że jego paluszki są jakoś dziwnie zbudowane…. Wszystko wydawało mi się nie takie jak trzeba, mimo, że był zupełnie zdrowy. W sposób chorobliwy obserwowałam jego ciałko doszukując się poważnych schorzeń. W równie obsesyjny sposób poszukiwałam potwierdzenia moich obaw w Internecie. Przychodziło mi to do głowy, że jest tak ze mną pewnie dlatego, bo tak bardzo się bałam o jego życie, kiedy się rodził. Byłam świadoma tego, że to nie są dobre i zdrowe objawy.

Potępienie i samooskarżanie

Niestety z biegiem czasu mój stan się pogarszał. Przez cały ten stres brakowało mi pokarmu – co zaczęło potęgować we mnie przekonanie, że jestem beznadziejną matką, bo nie potrafię wykarmić własnego, wyczekanego, ukochanego dziecka. Patrzenie na inne matki z wózkami, które spotykałam na ulicy sprawiało mi ból – wydawało mi się, że one są takie szczęśliwe, że tak świetnie sobie radzą, a ja tylko cierpię.

Pustka i rozbicie

Chodziliśmy wtedy całą rodziną do kościoła, jednak wydawało mi się, że odczuwam podczas Mszy Św. wielką pustkę – jakby Bóg się wtedy totalnie ode mnie oddalił. Próbowałam się do niego modlić i prosić o pomoc, jednak nie otrzymywałam żadnej odpowiedzi. Czułam się coraz gorzej. Godziny pomiędzy wyjściem mojego męża do pracy a jego powrotem były dla mnie jakimś koszmarem. Nie mogłam się doczekać, kiedy mąż wróci i zabierze ode mnie synka. Nie obchodziło mnie w tych dniach, w co się ubieram (zazwyczaj zakładałam po prostu ten sam czarny sweter i jeansy), zapominałam o piciu, brakowało mi jakiegokolwiek pomysłu, co tu zjeść na śniadanie i kończyło się na bułce z masłem, bo nic bardziej kreatywnego nie przychodziło wtedy do mojej chorej głowy…. Z osoby, która zawsze była świetnie zorganizowana, stałam się człowiekiem niezdolnym do napisania podstawowej listy zakupów. Przerażało mnie to bardzo.

Obwinianie synka i absurdalne myśli

Z jednej strony miałam straszne poczucie winy w stosunku do męża i przede wszystkim do synka, że tak się zachowuję. Że zamiast cieszyć się nim i obdarzać największą miłością, dręczy mnie jego widok. Kiedy już było ze mną bardzo źle, zaczęłam właśnie jego o ten mój stan obwiniać. On był dla mnie powodem moich wewnętrznych katuszy. W głowie ciągle kotłowały się te same myśli – że coś jest z nim nie tak, że jest chory. Nie mogłam myśleć o niczym innym. Chciałam się go pozbyć, miałam wrażenie, że on nie zasługuje na taką matkę jak ja i proponowałam mężowi, że może oddamy go mojemu kuzynowi, który bezskutecznie stara się z żoną od dłuższego czasu o poczęcie drugiego dziecka…. Kiedy dziś o tym myślę, ciężko mi to pojąć, że miałam tak chore myśli. Że wówczas autentycznie chciałam oddać moje najukochańsze dziecko – dar od Boga. Mimo, że te myśli były tak absurdalne, jednocześnie potrafiłam trzeźwo osądzić mój stan – wiedziałam, że to depresja.

Bezsenność

Próbowałam z tym walczyć sama. Pomocy z zewnątrz zaczęłam szukać dopiero, kiedy przestałam totalnie spać. Nigdy wcześniej nie miałam takich problemów – wręcz przeciwnie – zawsze dużo i chętnie spałam. Luty 2016 r. to miesiąc, podczas którego nie zmrużyłam oka. Po prostu nie spałam w ogóle. Ani nocami, ani w dzień – do tego musiałam wykrzesać z siebie siły, aby opiekować się niemowlęciem. Sen nie przychodził przez natłok chorych myśli i ciągły lęk. Nie miałam nigdy myśli samobójczych. Jednak wydawało mi się, że powinnam gdzieś sobie pójść – uciec od tego wszystkiego.

Ratunku! Dorwała mnie depresja

Po kilku wizytach u dwóch psychologów było ze mną coraz gorzej, w związku z czym udałam się do psychiatry. Wydawało mi się, że powinnam zacząć brać jakieś leki uspokajające, bo już dłużej tej wewnętrznej katorgi nie wytrzymam. Oprócz okropnego lęku, odczuwałam też fizyczne objawy depresji – ciężar w piersiach, mrowienie na plecach, kołatanie serca. Wybuchałam płaczem i błagałam męża, żeby mnie jakoś z tego wyciągnął. Ale tak naprawdę, mimo szczerych chęci nikt nie umiał mi w żaden sposób pomóc. W mieście wisiały informacje, że w najbliższych dniach odbędzie się „Msza Św. o uzdrowienie i uwolnienie”. Postanowiłam wziąć w niej udział i wydawało mi się, że to moja jedyna nadzieja. Niestety, słowa, które podczas tej mszy usłyszałam od księdza, który ją odprawiał, spowodowały, że już całkiem się załamałam. W swoim kazaniu powiedział bowiem, że osoby cierpiące na depresję, w momencie kiedy uciekają się do pomocy farmakologicznej, okazują brak zaufania do Boga i w to, że On może ich uzdrowić. Wówczas uzdrowienie nigdy nie nadejdzie…. Niestety w stanie, w którym się wtedy znajdowałam, nie potrafiłam tego prawidłowo osądzić… Dobiło mnie to całkowicie i długo nie mogłam o tych słowach zapomnieć. Rozpaczliwie zaczęłam szukać ratunku, bo miałam wrażenie, że przychodzi jakiś kres – zadzwoniłam do kliniki w naszym mieście i zapytałam, czy mnie przyjmą na oddział psychiatryczny. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że moim poszukiwaniem pomocy kierował Duch Święty. To był jakiś cud, że znalazło się miejsce na oddziale interwencji psychiatrycznych – a do tego zaproponowali, że przyjmą mnie razem z synkiem, co zdarza się tam bardzo rzadko. Oczywiście po kilku dniach zadzwoniłam na ten oddział i powiedziałam, że już lepiej się czuję i że nie przyjedziemy. A w rzeczywistości odmówiłam, ponieważ zaczęłam się strasznie obawiać tego, że ludzie przebywający na tym oddziale mogą zrobić krzywdę mojemu dziecku. Jednak jak zadzwoniłam ponownie, po kliku ciężkich dniach i pielęgniarka oddziałowa usłyszała mój głos, powiedziała tylko: „Tak czułam, że się Pani znowu odezwie – proszę przyjechać, miejsce wciąż czeka”.

Pobyt w szpitalu

Pierwsze cztery tygodnie na oddziale były bardzo ciężkie. Codziennie wybuchałam płaczem i czułam ogromny lęk, najprostsze czynności wykraczające poza opiekę nad synkiem (które wykonywałam jakby automatycznie) były dla mnie niewyobrażalnym wysiłkiem i wyzwaniem. Jednak w tym czasie przekonałam się, że Bóg nie zostawia nas samych w takich sytuacjach – zesłał mi dobrych ludzi, którzy stopniowo wyciągali mnie z tego depresyjnego bagna. Pierwszym z nich był mój mąż, który mimo przerażenia moim stanem potrafił mnie wspierać i obchodził się z naszym synkiem niezwykle troskliwie – jakby chciał uzupełnić mu to, czego ja w tym czasie nie potrafiłam mu dać – najpierw przez pierwsze miesiące męczarni w domu, a potem przez tygodnie pobytu w szpitalu. On wierzył, że to wszystko się jakoś ułoży. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, że we mnie nie zwątpił i nie przestraszył się tego, co się dzieje; że trwał przy nas. 

Miłość Boga okazana przez człowieka

W szpitalu na mojej drodze stanęła pastor ewangelicka, która prowadzi tam duszpasterstwo wśród pacjentów. Pewnego dnia zobaczyła mnie płaczącą w pokoju modlitwy i otoczyła mnie miłością – zaczęła opowiadać mi, że Bóg jest dobry i że jest przy mnie. Była pierwszą osobą, która razem ze mną na głos modliła się o moje uzdrowienie. Wielką pomocą zanim trafiliśmy do szpitala były dla mnie także moje dwie bliskie koleżanki z pracy – to one woziły synka po mieście, kiedy ja czekałam w kolejce na wizytę u psychologa. To one dzwoniły i przychodziły do naszego mieszkania bez zapowiedzi – żeby sprawdzić, czy wszystko u nas w porządku. To one kupiły mi wagę dla niemowląt, żebym mogła przekonać się, że synek przybiera na wadze, i żebym przestała sobie wmawiać, że „najprawdopodobniej ma mukowiscydozę” albo „wadę serca”.

Przełom w lesie

Kolejnym dobrym człowiekiem na tej drodze był mój terapeuta w szpitalu. Jednym z jego pomysłów na poprawienie mojego stanu było to, że powinnam spędzić choć godzinę dziennie bez synka, najlepiej spacerując w pobliskim lesie.

Pielęgniarki zgodziły się zająć wtedy synkiem, a ja zaczęłam praktykować codzienne spacery. To one zapoczątkowały przełom – w lesie rodziła się wiosna, a ja rodziłam się na nowo – jako matka mojego synka, lecz przede wszystkim jako dziecko Boże. Pewnego dnia, spacerując na leśnej ścieżce zawołałam głośno do Boga. Błagałam Go, cała zalana łzami, aby mnie uratował. Wiem, że mnie wysłuchał! Wiem to na pewno.

Wracam do żywych

Następnego dnia założyłam na rękę zegarek i zrobiłam makijaż – były to czynności, których nie wykonywałam bardzo długo. Brzmi to tak banalnie – a dla mnie był to wówczas niesamowity wyczyn i krok do przodu. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam znowu siebie, a nie kogoś obcego. Bo przez ostatnie miesiące byłam jakby kimś innym.

Terapia z niemowlakiem

Pewnego popołudnia, kiedy wróciłam z leśnego spaceru zobaczyłam na szpitalnym korytarzu coś, czego nigdy nie zapomnę – coś, co pokazało mi iskrę Bożej dobroci i Jego obecność w tamtym miejscu – coś, co obudziło nową nadzieję. Na środku korytarza leżał koc, na nim turlał się mój półroczny już synek, a wokół niego, oprócz pielęgniarek zgromadziła się większość pacjentów naszego oddziału. W ich oczach była tak niesamowita i szczera radość, jakiej chyba nigdy wcześniej u nikogo nie widziałam. Wszyscy bili mu brawo, kiedy z sukcesem przekręcił się na brzuch, albo doczołgał do jakiejś zabawki.

Ci biedni, poharatani ludzie, cierpiący każdy na swój sposób, patrzyli na małego brzdąca i odczuwali radość. Byli to ludzie z przeróżnymi problemami – jedna pacjentka, z którą się najbardziej zaprzyjaźniłam, cierpiała na lęk przed innymi ludźmi. Wyjście z domu było dla niej czymś niemożliwym do wykonania. Inna z kolei cierpiała na anoreksję – wyglądała jak kościotrup i wszelkimi sposobami oszukiwała personel, że coś jednak zjadła na posiłek. Wstręt do jedzenia był w niej silniejszy niż chęć życia.

Było tam około dwudziestu osób. Na co dzień byli oni bardzo posępni, bierni w ciągu dnia, a ok. godz. 22:00 większość z nich (tak jak i ja) ustawiała się w kolejce pod dyżurką w celu otrzymania środka nasennego, który i tak zazwyczaj nie zadziałał…. Kiedy zobaczyłam ich wielką radość płynącą z obserwowania mojego synka, pomyślałam „Boże, jeżeli to miałby być jakiś sens mojego obecnego stanu i naszego pobytu tutaj, to ja Ci bardzo dziękuję, że to choć trochę, choć na krótką chwilę pomogło innym ludziom” – tym biednym, cierpiącym, zagubionym istotom, które ja wówczas tak doskonale rozumiałam.

Znowu czuję RADOŚĆ

Od tamtego czasu mój stan zaczął się stopniowo polepszać. Przestałam koncentrować się na swoim cierpieniu i kołowrotku złych myśli. Zaczęłam cieszyć się, że synkowi właśnie w szpitalu wyszedł pierwszy ząbek. Stał się on ulubieńcem całego oddziału – zarówno personelu, jak i pacjentów. Nie byli to ludzie zachęcający do kontaktu – nieuczesani, często otyli (co było oznaką, że już od dłuższego czasu biorą leki psychotropowe), osowiali i otępieni lekami – a mój mały synek szczerze śmiał się do każdego z nich i cieszył się z każdego słowa i reakcji, jaką do niego kierowali. To mi dało dużo do myślenia. Obserwowanie tego sprawiało mi wielką radość – RADOŚĆ, której już od tak dawna nie potrafiłam odczuwać. Wszyscy powinniśmy wzorować się w naszym życiu na takiej postawie – postawie półroczniaka, który nie odrzucił tych ludzi, bo byli dziwni, brzydcy, a nawet cuchnący – on nie zwracał na to żadnej uwagi. Był dla nich pociechą, dawał im swoją serdeczność i to samo od nich otrzymywał.

Błogosławiona pandemia

Udało nam się dzięki Bogu wyjść z tego cało. Pełny pokój w moim sercu nie zagościł jednak od razu. Mimo, że wszystko wróciło do normy, mimo, że przybliżyłam się wtedy do Pana a po narodzinach naszej córeczki wszystko było w porządku, cały czas trwałam w jakiejś bojaźni. Dopiero rok 2020 przyniósł zrozumienie, pokój Boży i prawdziwe nawrócenie. Rok, w którym wybuchła pandemia i cały świat pogrążył się w kryzysie okazał się najszczęśliwszym w moim życiu.

Dziękuję Panu Bogu, że postawił na mojej drodze społeczność ludzi wierzących z Kościoła “Dom Ojca” w Żarach i pastora Konrada, który rozjaśnił mi wszystkie trudne kwestie, które mnie przez kilka lat po chorobie tak dręczyły. Wyjaśnił mi, że choroba (w moim przypadku depresja) nie pochodzi od Boga, ale Bóg w niej trwa razem z człowiekiem i jest wtedy bardzo blisko, mimo, że może się wydawać, że jest inaczej; wyjaśnił mi też, że złe myśli, które przychodzą w czasie choroby, same w sobie nie są grzechem. Jestem bardzo wdzięczna Konradowi, za to że poświęcił mi swój czas i przyjął ten mój ciężar zgodnie ze słowami Jezusa „jedni drugich brzemiona noście” – poczułam dzięki temu wielką ulgę.

Nie muszę się bać

Długo nie odczuwałam spokoju – nie odnajdywałam się też w kościele, w którym byliśmy. Jednak odkąd zaczęliśmy śledzić w internecie nabożeństwa Kościoła w Żarach i potem w nich uczestniczyć, odkąd Pan dotknął mojego serca, uwolnij od lęki depresji i odkąd wiele rzeczy zrozumiałam na nowo, wiem już, że nie muszę się niczego bać. Pan Jezus jest ze mną, a Jego Słowo resetuje, po prostu miażdży wszelki lęk i daje wielką siłę i pokój.

Sposób modlitwy, uwielbienia tej wspólnoty, serdeczności i otwartości, pokazał mi co to znaczy prawdziwy kościół, co to znaczy rodzina braci i sióstr. Dziękuję Bogu za nich.

Wdzięczność

Teraz każdego dnia pragnę dziękować Panu moim życiem, za to, że mnie ocalił i że poprzez swoje cierpienie i śmierć mnie zbawił. Dzięki cierpieniu duszy, którego doświadczyłam, zrozumiałam wreszcie, po co my tu w ogóle żyjemy. Żyjemy po to, żeby o Nim świadczyć i przynosić dobrą Nowinę i pociechę innym. Ludzie żyją w ogóle nie myśląc o tym. Sama tak kiedyś żyłam. Kiedy w zeszłym roku, po chrzcie Basi zadałam Konradowi kilka pytań, napisał mi, że aby przygotować się do Chrztu należy chodzić z Jezusem. Wówczas jeszcze nie wiedziałam co to znaczy. Jednak później to zrozumiałam. Poczułam, że w tej kwestii ogranicza nas tylko nasza własna wola. Że albo chcemy być ciągle w Bożej obecności, albo nie. Chodźmy z Jezusem, przylgnijmy do Niego teraz, póki mamy jeszcze czas.

W NIM nasze uzdrowienie i moc. Chwała Jezusowi.

AMEN

Joasia Kopczyńska


Jeżeli dopada Cię lęk lub depresja, to pamiętaj:

  • Bóg zawsze jest z nami i nigdy nas nie opuszcza, mimo, że nam się wydaje, że jest inaczej
  • Ciężkie doświadczenia służą naszemu nawróceniu i pogłębieniu wiary
  • Bóg zsyła nam dobrych ludzi – to przez nich działa, a wspólne przejście przez trudności wzmacnia więzi
  • W cierpieniu musimy być cierpliwi i z ufnością wierzyć w to, że pomoc kiedyś przyjdzie, mimo, że sytuacja wydaje się beznadziejna, a zły stan się przedłuża – nie możemy wtedy polegać na własnych, ludzkich możliwościach, tylko całkowicie zawierzyć się Jemu
  • Nie potępiaj się za złe myśli – one w trakcie trwania depresji są chore. Bóg nie potępia chorych, Jezus nigdy nie przechodził obok nich obojętnie. Bóg doskonale wie, przez co przechodzisz i wie, ile możesz wytrzymać
  • Wdzięczność, wdzięczność, wdzięczność – to przez dziękczynienie za najmniejszą radość, za każdy dzień uruchamia się niesamowita Łaska z nieba, która naprawia to, co potłuczone
  • Branie leków w takim stanie nie jest jednoznaczne z brakiem zaufania do Boga. Zmobilizuj się i szukaj pomocy specjalistów – mimo bezsilności, proś o pomoc Ducha Świętego

Modlitwa o Ciebie

Panie Boże okaż swoją pomoc wszystkim ludziom, którzy tak przeraźliwie cierpią! Postaw na ich drodze ludzi mądrych, którzy pomogą im się z tego cierpienia wydobyć, zamiast ich jeszcze bardziej przygnębiać. Niech ludzie, którzy dzięki Twojej łasce wygrają walkę z chorobą, odnajdą w tym cierpieniu Ciebie, a swoim świadectwem przyniosą pociechę innym. Amen

Asia Kopczyńska

Jako pokonać lęk? Historia Justyny

Przewiń na górę